Zdobycie szczytu Coma Pedrosa było pomysłem Ani. Jadąc kiedyś na stopa nasz kierowca wspominał własne młodzieńcze wojaże i wspomniał o Andorze. Ania szybko wygooglowała informacje o kraju i o jego najwyższym szczycie. Dotychczas miała za sobą zdobycie Rysów, a ja 300metrowej góry w Iranie. 3000metrów nad poziomem morze było, więc w zasięgu ręki. Właściwie dla mnie było to trochę mało realne. Ale uznałem, że jeśli Ania wejdzie, to ja też wejdę. Zero map, zero doświadczenia, ale ruszam na spotkanie przygodzie. W Andorze przyjął nas gościnnie Albert. Z pochodzenia Hiszpan, sercem Andorczyk. Wspinał się i chodził po górach, obiecał więc kilka wskazówek. Ostatecznie zaś zdecydował się z nami wejść. To nas uratowało, bo nie mieliśmy mapy ani specjalnie pojęcia którędy na tę górę wchodzić. Na pomyłki raczej nie było czasu, bo wspinaczka zajęła cały dzień od 8:00 do 18:00. W połowie trasy znajdowało się schronisko. Do niego droga prowadziła lasem już po części pokrytym gołą skałą. Pod schroniskiem odpoczynek, podziwianie widoków, bo okolica była doprawdy piękna. Świetne miejsce na biwak, a nawet spędzenie całego weekendu bez potrzeby dalszego wspinania się. Dalsza droga wiodła przez łąkę, a później już stromo do góry skalistymi dróżkami i półkami skalnymi. Ruch był dość spory, więc co jakieś 30 minut mijał nas w jedną albo w drugą stronę. W pewnym momencie Albert ze swoim przyjacielem przyspieszyli. My zostaliśmy w tyle powoli wchodząc. Istniało ryzyko, że nie zejdziemy na dół przed zachodem Słońca, dlatego szybszych Andorczyków puściliśmy przodem. Jak się później okazało niepotrzebnie, bo po zejściu mieliśmy jeszcze sporo zapasu czasowego. Naszą wędrówkę zakończyliśmy na masywie, ale nie osiągnąwszy samego szczytu. Zabrakło może 30 metrów do góry. Jak się później okazało nie mieliśmy szans z przyjacielem Alberta. Nie tylko wspinał się i chodził po wielu górach, ale również biegał maratony po górach. Brał także udział w biegu wokół granic Andory około 160km w większości w górach. Niesamowita kondycja. Kiedy kolejnego dnia rano jechaliśmy z Albertem na autobus do Barcelony zarówno my jak i Albert byliśmy zmęczeni. Zapowiadała się niedziela odpoczynku. Gdy tak jechaliśmy samochodem na ulicy spotkaliśmy przyjaciela Alberta. Miał na sobie plecak i szedł w góry. Tym razem samotnie. Dla mnie był to przykład niesamowitej kondycji fizycznej. Byliśmy podobnej postury, przeszliśmy ten sam odcinek drogi, w podobnym czasie. Kiedy jednak skończyliśmy, byliśmy wymęczeni, a jemu nawet brew nie drgnęła.
Notatki z podróży
Dźwiękoszczelna sala do odseparowania dzieci.
Od początku Mszy Świętej w Omanie nurtowała mnie jedna rzecz. Od czasu do czasu całkowicie odrywając moje skupienie od nabożeństwa. Była to boczna prawa nawa kościoła wyglądająca trochę jak przeszklona zakrystia. Z tą tylko różnicą, Czytaj więcej…