Po przygodach na irańskim przejściu granicznym na armeński posterunek graniczny wchodziliśmy pełni radości i ulgi. W poczekalni spotkaliśmy sporą grupę oczekujących, bo pogranicznicy akurat urządzili sobie przerwę. Odsiedzieliśmy, więc swoje w poczekalni przyglądając się jej skrupulatnie. Na honorowym miejscu znajdował się tu portret Putina, gdzie nie-gdzie znajdowały się narodowe symbole Rosji, a na posterunku znajdowali się również rosyjscy funkcjonariusze. Było to dla mnie co najmniej zastanawiające. Właściwie przejście wyglądało jako rosyjskie, choć wydawało nam się, że wkraczamy do Armenii. Do tego stopnia wydało się dziwne, że zapytałem o to armeńskiego urzędnika na granicy. Trochę od niego, a trochę od innych już Ormian dowiedziałem się, o co chodzi z tym portretem Putina i obecnością wojsk rosyjskich. Wydawało mi się, że w postsowieckiej Armenii stosunek do Rosji jest podobny jak w Gruzji, czyli zgoła nieprzychylny. Okazuje się jednak, że jest inaczej. Armenia w obliczu otwartego konfliktu z Azerbejdżanem zaprosiła do siebie wojsko rosyjskie, które stacjonuje tam do dziś. Dla Ormian jest gwarantem bezpieczeństwa i istnienia. Armenia wcina się bowiem chrześcijańskim klinem między Turcję i Azerbejdżan, które to kraje swoją potęgą militarną z łatwością zmiotły by z powierzchni państwo armeńskie. Raz na zawsze rozwiązałoby to też spór o Karabach. W obawie przed inwazją Armenia zrzekła się więc części suwerenności i z przyjaźnią przyjęła zastępy rosyjskich żołnierzy. Dla Rosji plus i dla Armenii też, nawet jeśli części ludzi nie podoba się panoszenie Rosji w ich kraju. Ot i taka historia tłumacząca dlaczego po wjeździe do niepodległego kraju nie wita Cię prezydencka głowa tylko groźny Władimir Putin.

Kategorie: Notatki z podróży