Do Bender – portu nad Dniestrem przyjechałem wieczornym pociągiem z Kiszyniowa. Po drodze mijałem malownicze widoki i marzyłem sobie, że tę trasę można by kiedyś przejść pieszo lub chociaż przejechać rowerem. Bendery to jedyne miasto pod kontrolą Naddniestrza po prawej stronie Dniestru, a ja wysiadając z pociągu przekroczyłem granicę czego specjalnie nawet nie odczułem. Prawdę mówiąc o tej granicy dowiedziałem się dopiero później, o czym piszę na blogu gdzie indziej.
Wychodzę z pociągu. Ostatnich kilku pasażerów rozpierzcha się ścieżkami w różne strony. Przy torach jest jakiś budynek sugerujący, że jest dworcem, ale jest opuszczony. Udaję się wzdłuż torów w stronę wiaduktów. Zapewne tam jest Dniestr, a za nim Republika Naddniestrzańska i dalej Ukraina. Spaceruję wzdłuż torów a przy nich widzę dziko rosnące drzewka owocowe. Przy drzewkach stoi siedmioletni chłopiec i dwie starsze panie. Jedna w fartuszku i podomce, a druga elegancko wystrojona. Cała trójka zbiera śliwki. Podchodzę, witam się po rosyjsku i pytam o drogę na Dniestr. Panie potwierdzają moje przypuszczenia, ale mówią jednocześnie, że przystanek marszrutkowy jest w drugą stronę i lepiej iść tam. Jak się później okazało Bendery mają autobus podmiejski do Tyraspola, a poza nim też mnóstwo marszrutek. Przytaknąłem, że rozumiem i już obmyślałem jak tu skręcić, aby paniom wydawało się że idę do centrum choć tak naprawdę idę na most. Miałem ochotę na spacer, a w takich sytuacjach najczęściej przewodnik rzuca się za mną w pościg i tłumaczy raz jeszcze gdzie jest dworzec, a czasami za punkt honoru przyjmuje odstawienie mnie tam osobiście. Brak u takich zrozumienia, że czasem ktoś może preferować spacer.
Zanim odszedłem jedna z pan zaproponowała też garść śliwek. Poczęstowałem się, rzeczywiście były smaczne. Zaczęliśmy rozmowę. Elegancka pani pochodził z Bender, ale jakiś czas temu z dziećmi wyjechała do Rosji, a teraz wizytuje siostrę, by pokazać wnukowi wieś. Co prawda Bendery to 80 tysięczne miasto, ale przy takiej Moskwie dla wnuka pewnie wypadała jak wieś. Kiedyś za czasów ZSRR te tereny były częścią wielkiej mateczki Rosji, więc to tak jakby babcia przyjechała z Warszawy na mazurską wieś. W trakcie rozmowy cała trójka zaczęła zbierać dla mnie śliwki na drogę i zbieractwo zakończyło się dopiero wtedy, gdy jednorazówka wypełniona była po brzegi. Kolację i śniadanie miałem zapewnione. Ciekawe co na to mój żołądek? Życzyliśmy sobie wszystkiego dobrego na do widzenia i każde nas ruszyło swoją drogą. A z oddali jeszcze cała trójka oglądała się czasami za mną, pewnie kontrolnie sprawdzając czy idę dobrą drogą na marszrutkę. Tacy to dobrzy i pomocni ludzie czekają na nas na różnych drogach nie tylko Mołdawii i Naddniestrza.