W Izraelu chcieliśmy z Anią zobaczyć nic. Jeśli spędzilibyśmy cały czas nad Morzem Czerwonym byłoby w porządku. Jeśli udałoby się popływać w Morzy Martwym lub zobaczyć Jerozolimę również byłoby ok, tak samo z pobliską Petrą w Jordanii. Nie byliśmy mocno napaleni na zwiedzania chyba z lekkim przeczuciem, że jeszcze tu wrócimy. Jednego dnia wsiedliśmy jednak do autobusu do Jerozolimy zatrzymującego się przy Morzu Martwym. Plan był taki, że jeśli Morze Martwe nas nie zachwyci złapiemy kolejny autobus do Jerozolimy.
Na mapie znalazłem dwie plaże nad Morzem Martwym. Jedna długa wzdłuż kompleksu hoteli ponoć była zamknięta dla gości spoza hoteli lub wycieczek zorganizowanych. Pojechaliśmy dalej na plażę publiczną od pewnego czasu zamkniętą. Na miejscu rzeczywiście poza przystankiem autobusowym niewiele się działo. Wokół niegdysiejszej plaży, parkingu i restauracji drogi były zamknięte, a samochody jeździły objazdem. Okazało się bowiem, że część plaży zapadła się. Podobne dziury w ziemi powstały na parkingu i zawaliły fragment drogi. Nie zniechęciło nas to jednak do minięcia kilku znaków zakazu kąpieli i zejścia krążącymi ścieżkami nad brzeg Morza Martwego.
Na początku zbieraliśmy sól, robiliśmy zdjęcia, a później wszedłem do wody. Po wejściu na wysokość pasa woda uniemożliwiła mi dalszy marsz i wypchnęła moje nogi na powierzchnię przewracając to na brzuch, to na plecy. Widocznie w walce wyporność kontra grawitacja, wyporność potrzebowała tylko objętości moich ud, aby unieść całe ciało. Popływałem trochę z lekką obawą o stan mojej skóry, bo ręcznika nie miałem, a w okolicy ani widu było jakiegoś prysznica. Pochodziłem wzdłuż brzegu, sól się skrystalizowała do końca na skórze, a ja strzepałem ją po prostu z siebie. Udało się. Nie było żadnego swędzenia ani obtarć jak to zazwyczaj bywa po kąpielach w słonym morzu.
Spacerując wzdłuż brzegu robiliśmy zdjęcia spękanej ziemi i dziwnym jamom w jej wnętrzu. Czasami trzeba było nadrobić drogi, bo niewielka rysa zamieniała się po chwili w głęboki wąwóz. Wracając na przystanek autobusowy obejrzeliśmy jeszcze pozostałości po restauracjach i zamkniętej plaży. Jak się okazało teren zagospodarowali sobie jacyś turyści albo grupa hipisów, bo część prowizorycznych domostw wyglądała na stale zamieszkane. Jak widać przestrzeń publiczna nie znosi próżni. A jednocześnie daje schronienie. Gdyby ktoś potrzebował noclegu w okolicy Morza Martwego – myślę że niezła miejscówka za darmo w dość drogim Izraelu.
Po powrocie znad Morza Martwego poczytałem w internecie o zamkniętej plaży. Okazało się, że Morze Martwe wysychając obniża poziom wód gruntowych. Ze względu na gęstość swoich wód oraz zawartość soli w gruncie brzeg zamienia się w warstwy skorupy solno-ziemnej, a te mają tendencję do zapadania się gdy między nimi zabraknie wody. Trochę tak jakbyśmy stanęli na ciastku francuskim. Wygląda na 10 centymetrów, ale po zejściu z niego zostaje sprasowany naleśnik maksymalnie dwu-centymetrowy. Pierwszą ofiarą takiego zapadliska był sprzątający plażę. Zapadł się jakieś 4-6 metrów bez opcji na wyjście. Podobno ktoś znalazł go wołającego pomocy po 7 godzinach. Tu zakończyło się szczęśliwie, ale były też ofiary śmiertelne. Gdy jedno z zapadlisk dokonało wyrwy w asfaltowym parkingu przy plaży miarka się przebrała i plażę zamknięto. W dużej mierze ze względu na turystów choć bezpieczeństwo zwykłego zjadacza macy pewnie też było istotne. Bogatszy o takie informacje nieco inaczej spojrzałem na nasze beztroskie hasanie po brzegu Morza Martwego. Znając siebie stwierdzam jednak, że i tak poszedłbym tam raz jeszcze.