Na Borneo w Malezji na skraju dżungli znaleźliśmy osobliwą atrakcję. Był to park linowy, a raczej kładka powieszona na linach u szczytu drzew. Oprócz niej nie było innych przeszkód do pokonania typowych dla polskiego parku linowego. Nie było też kasków i linek zabezpieczających, a wysokość kładek to jakieś 100 metrów. Chodziło się zatem u samego szczytu korony drzew i dzięki temu widok był bardziej spektakularny.
W parku linowym byłem wielokrotnie, więc nie miałem wielkich obaw mimo, że mam lęk wysokości. A może nie mam lęku wysokości? Nie wiem jak opisać swój lęk, ale pojawia się wtedy gdy jestem wysoko, a coś co jest pod moimi nogami nie jest zbytnio stabilne. Latania paralotnią się nie bałem choć było wysoko, ale stabilnie. Podobnie jest ze wspinaczką po górach. Wejście na wysoką chwiejną ambonę już wiąże się ze strachem. Strachem, który lekko paraliżuje i sugeruje, aby dane miejsce jak najszybciej opuścić. Może to zatem zwykła niestabilno-fobia a nie lęk wysokości.
Wchodząc po setkach schodów na poziom kładki było stabilnie, więc śmiało szedłem do przodu. Gdy zobaczyłem kładkę, czyli deskę szerokości 20 centymetrów powieszoną na linach między znacznie oddalonymi drzewami i bujającą się w lewo i praw, nie było już mi wesoło. Wszedłem jednak. Trzymam się poręczy i stawiam powoli krok za krokiem. Piotrek z Sylwią szybko przede mną, Ania za mną. Nie doszedłem do połowy, gdy Ci z przodu byli już na platformie na końcu kładki przy kolejnym drzewie. A z tyłu Ania niecierpliwiąca się, bujająca kładką i strasząca mnie. Na szczęście za nami nie było już żadnej grupy, która dodatkowo wywoływała by u mnie presję. Po dojściu do platformy Ania zdecydowała się iść przodem, a ja zostałem pozostawiony z tyłu. Na kolejnej kładce, jeszcze bardziej bujającej, zobaczyłem grupę malezyjskich gimnazjalistów wbiegających po schodach w stronę kładki i strażnika krzyczącego, że jednocześnie na kładce może być tylko 5 osób. Mam nad tymi dziećmi jakieś dwie kładki przewagi, więc nie powinni mnie dogonić. Poza tym jest zakaz ilościowy, więc powinni się stłoczyć na pierwszej platformie i ruszać partiami po pięć osób co dodatkowo ich spowolni. Niestety nie miałem racji. Limity się dla nich nie liczyły a po kładce biegli jak sprinterzy po bieżni stadionu. Trafiła mi się chyba jakaś grupa malezyjskich olimpijczyków w bieganiu po kładkach.
Nie ma co jednak na nich czekać, a później przepuszczać ich przodem na jakiejś platformie, bo to zajmie jakąś godzinę. Idę do przodu. Jestem w połowie kolejnej kładki, czyli w momencie kiedy bujało najmocniej i bujanie się wzmaga. Na kładkę własnie wskoczyły trzy dziewczynki. Stawiam stopę za stopą, patrzę w dół na gęstą dżunglę i staram się nie myśleć o bujaniu. Kurczowo trzymam się poręczy, jak się wszystko urwie to ta poręcz mnie uratuje. Na kolejnej platformie dziewczynki mnie wyprzedzają, a Ania ma ze mnie ubaw non stop.
Gdy przy jednej z platform pojawił się prześwit między drzewami mieliśmy piękny widok na tę część dżungli z góry. Dla tego widoku pewnie warto było się męczyć, ale w księdze gości na końcu trasy i tak wpisałem „nigdy więcej”. Za kilka lat jednak moja pamięć wyprze wszystko co nieprzyjemne i ściągnie mnie z powrotem na tę kładkę. A wtedy może dopiszę w księdze pamiątkowej raz jeszcze „never again”.