Za każdym razem kiedy przekraczam pieszo przejście graniczne jestem nie lada atrakcją. Zarówno dla pograniczników jak i kierowców stojących w kolejce do przejścia granicznego. Zazwyczaj wygląda to tak, że mijam długą kolejkę samochodów i wchodzę między dwa samochody stojące tuż przy przejściu granicznym. Gdy ten z przodu rusza ja podchodzę do okienka i udaję, że też jestem kierowcą. W sumie nie mam wyjścia, bo rzadko kiedy jest oddzielne przejście dla pieszych. Od pogranicznika zawsze pada pytania skąd i dokąd idę a następnie składane są życzenia powodzenia. Na granicy tureckiej postanowiliśmy zrobić inaczej.
Mijając kolejkę samochodów napotkaliśmy busa na polskich rejestracjach. Grupa młodych przyjaciół zgodziła się nas podrzucić. Wsiedliśmy, więc i granicę przekraczaliśmy już samochodem. Choć mogliśmy przejść ją i wsiąść za granicą. I to byłoby lepsze rozwiązanie. Jak się okazuje, staliśmy się ósmym i dziewiątym pasażerem, a na przewóz 9 osób trzeba mieść stosowane pozwolenie. Zostaliśmy skierowani na bok do kontroli i zatrzymano nas tam ponad 3 godziny. Po złożeniu wyjaśnień i kontroli bagażów, dość pobieżnej zostaliśmy puszczeni dalej. Nic się nie stało, ale komfort jazdy samochodem przez 200 metrów kosztował nas 3 godziny. Tym razem zachłanność i nieznajomość prawa nie popłaciły. W sumie to one nigdy nie popłacają. Ale dzięki temu trafiliśmy od razu do samego Istambułu i wysiedliśmy raptem 2 km od domu naszego couchsurfingowego gospodarza. Co w gąszczu dróg i autostrad Istambułu nie jest proste, szczególnie, że nie mieliśmy mapy miasta, a Istambuł ciągnie się na 180kilometrów. Zakładając, że wysiedlibyśmy w złym miejscu, ale po europejskiej stronie czekałoby nas 90kilometrów poszukiwań.