Opuszczając dom jednego przyjacielskiego Irańczyka zostaliśmy obdarowani hojnie lawaszem. Pieczywo smaczne, ale suche. Chrupaliśmy go, więc od czasu do czasu, ale jego zapas był ogromny. Nasz powrót do Polski zbliżał się już nieuchronnie, a zapasy lawaszu nie malały. Minęliśmy już dawno granicę Iranu i Armenii, a lawasz nadal znajdował się w plecakach. Wyrzucić nie wypada, bo to jednak chleb, a w podróży jak w życiu chleb należy szanować. Gdy znaleźliśmy się Gruzji nocowaliśmy na wzgórzu koło Mchetty.
Rozłożyliśmy namiot, przed nim karimatki i rozpoczęliśmy wieczorną ucztę. Lawasz, parówki, owoce i jakieś kwaśne wino. W trakcie uczty zasnęliśmy. Zarówno ja jak i Artur. Artur po przebudzeniu wsunął się w namiot, a ja spałem na zewnątrz. Obudził mnie mokry pysk psa nad moją twarzą. Pies był rozmiarów sporej owcy. Wystraszyłem się, wstałem a w między czasie pies odbiegł na bok. Schowałem się do namiotu i tam przespałem resztę nocy. Gdy wstaliśmy rano okazało się, że zostawiliśmy na zewnątrz jedzenie. Lawasz i leżące na nim parówki zostały zjedzone przez psy. Parówki, bo są smaczne, a lawasz, bo pachniał parówkami. Ubolewaliśmy nad parówkami, ale problem z suchym lawaszem w sumie psy rozwiązały za nas. Owoce i kwaśne wino zostały przez psy nieruszone. Gdy zeszliśmy ze wzgórza, u jego podnóża przy drodze siedział pies. Poznałem go z poprzedniej nocy. Należał do watachy nocnych złodziejaszków. Nie gniewałem się jednak na niego. Pamiętałem, że mi też smakowały te parówki i nie mogłem się im oprzeć. Na pamiątkę zrobiłem mu tylko zdjęcie, a on w zamian pilnował nas, gdy łapaliśmy stopa w stronę Kutaisi.