Z Iranu wracaliśmy przez Armenię. Na głównej trasie łączącej przejście graniczne ze stolicą łapiemy stopa. Zbliża się sporych rozmiarów ciężarówka z otwartą naczepą i dwiema osobami w szoferce. W szoferce się więc nie zmieścimy. Mimo to macham, bo zawsze marzyłem, żeby pojechać na stopa “na pace”. Mocno wierzę, że tym razem się uda. Kierowca zwalnia, pokazuje rękoma, że miejsca nie ma. Ja pokazuję, że chcę na pakę. On pokazuje, że zaraz skręca. Ja pokazuję, że w porządku. Zatrzymuje się. Sukces! Tłumaczy, że tylko 20kilometrów. My na to że super. Wskakujemy z Arturem na pakę i naszym głównym zadaniem jest bycie balastem dla blachy przewożonej na pace.
Po jakimś czasie ciężarówka zatrzymuje się. Przy głównej trasie znajduje się stanowisko sprzedaży owoców, wina i koniaku oraz wagon kolejowy i kamienny stolik. Siadamy chwilę przy tym stoliku. Kierowcy z szoferki wyciągają dla siebie jedzenie i sprzątają stoisko przy wagonie. Ja też wyciągam jedzenie. Wszystko co mamy w plecakach. Częstuję i mówię, że więcej nie mamy. Ormianie odwzajemniają się. Na stół trafia wędlina, owoce z wagonu, wino i koniak (ten z Armenii podobno najlepszy na świecie). Po dość długiej biesiadzie szoferzy zabierają się do domu, bo jutro z rana potrzebują zacząć kryć dach zakupioną blachą. My pytamy czy możemy rozbić namiot przy ich wagonie. Dostajemy klucze do wagonu z prośbą, by później go zamknąć i klucz położyć pod kamień. Otrzymujemy też przykaz, by wychodząc sowicie poczęstować się brzoskwiniami z wagonu i czym tam jeszcze potrzebujemy. W wagonie brakowało tylko toalety, było duże łózko, stół, szafki i mnóstwo owoców. W sumie taka mała kawalerka, nawet ściany były wyklejone tapetą. Niesamowita gościnność. Niesamowici Ormianie, dzięki którym posiadaliśmy własny wagon sypialny. Co prawda stał na cegłach, a nie na torach kolejowych, ale mieliśmy chyba największą kuszetkę na świecie tylko dla siebie.