Będąc w Istambule nocowałem u Turka. Chłopak mieszkał sam i w swoim mieszkaniu prowadził magazyn ubrań, których handlem zajmował się po godzinach regularnej pracy. Pokój, w którym spałem pełen był, więc kartonów, koszulek, kurtek i różnorakich naklejek, które dodawał do swoich wysyłek. Nie bardzo rozumiałem z początku jaką markę czy typ ubrań sprzedaje. Później jednak hasło typu “Ultras” czy “te dresy nie są do biegania – one są do walki” zasugerowały mi co nieco. Okazało się, więc że jego niszą byli ultrasi oraz kibice o mocnym zabarwieni nacjonalistycznym. Poczułem się lekko zagrożony i zaniepokojony. Jak się okazało niesłusznie. Wspomniany Turek sam niewiele miał wspólnego z nacjonalizmem, bojówkami czy kibolami jak byśmy nazwali tę grupę w Polsce (nie mylić z kibicami).
On po prostu znalazł niszę i dla tej niszy produkował to czego ta nisza potrzebowała. Zapytany o główną grupę klientów podzielił się informacją, że towar wysyła głównie do Francji. Dzięki temu zarabia sporo na różnicach między kosztami a przychodami. Koszulkę sprzedaje 10razy drożej niż zapłacił za jej wyprodukowanie. Zabawne wydało mi się jedynie to, że francuscy nacjonaliści ubierali się w ciuchy od Turka – reprezentanta narodu, którego nie lubią zbytnio. Można powiedzieć, że większość tekstyliów pochodzi z Turcji, Pakistanu czy Bangladeszu, więc cokolwiek byśmy nie kupili będzie stamtąd pochodzić. Jest jednak moim zdaniem różnica między kupieniem koszulki we francuskim centrum handlowym a zamawianiem jej ze Stambułu, gdzie nazwisko i adres sprzedawcy bezpośrednio sugeruje pochodzenie towaru. Jak widać jednak pieniądz nie wybiera i nawet francuski nacjonalista mimo wiary w wyższość tego co francuskie czasami wybiera to co tańsze zapominając o solidarności z lokalnymi producentami.