Kiedy pierwszy raz wybierałem się na Maltę nie bardzo wiedziałem jakie stoją przede mną możliwości transportu. Jedyna odpowiedź jaką podsuwał mi internet to samolot (za drogi!) lub kombinacja autobusu, pociągu i promu. Autobus był w stanie dowieść mnie najdalej na Sycylię. Był w porównaniu do samolotu tani, więc zdecydowałem się na niego. Miał jechać około 56 godzin. Do podróży przygotowałem, więc jakieś kanapki i wodę. Ubrałem się schludnie i czekam na autobus. Zaczynają się zjeżdżać inni pasażerowie i wyglądają moim zdaniem dość osobliwie. Większość z nich w dresach, a część nawet w piżamach lub czymś co piżamę bardzo przypominało. Miałem miejsce od okna – super! Choć jak się za chwilę okazało utkwiłem tam uwięziony, bo po mojej lewej stronie siadła pani sporych gabarytów.
Po godzinie jazdy wszyscy usadowili się wygodnie na swoich miejscach. Co oznacza, że zorganizowali na swoich siedzeniach małe sypialnio-jadalnie. Podstawowym wyposażeniem takiego dobytku była poduszka i koc, czasami nawet cienka kołdra. Ponadto zapasy jedzenia, jeszcze nie odpakowanego, więc bezwonnego. Długo jednak nie trzeba było czekać, by w autobusie zaczęły się unosić zapachy kiełbas, bigosów, ciast i całego asortymentu różnych dobrodziejstw, która miały podróżnym umilić drogę. Chyba jako jeden z niewielu byłem nieprzygotowany na taki festiwal spania i jedzenia. Co chyba sprawiło, że jeszcze bardziej niekomfortowo czułem się, gdy moja sąsiadka zasypiając przechylała się na moją stronę lub budziła mnie zapachem pęta kiełbasy zagryzanego kromką chleba. Po opuszczeniu autobusu patrzyłem się na bilet oraz jego cenę i zastanawiałem się czy to co przed chwilą przeżyłem było prawdą. Najwyraźniej tak było, najwyraźniej tak wyglądały autokary kursujące na długich trasach, które często widziałem przejeżdżające ulicą i o których miałem zupełnie inne mniemanie.