Moja pierwsza wizyta w Azji była dość nietypowa. Środek lokomocji był również nietypowy. Wyprawa do Azji kojarzyć może się z jazdą koleją transsyberyjską lub lotem międzykontynentalnym. Ja wybrałem prom miejski. Tak dokładnie, prom miejski kursujący na podobnych zasadach jak autobus czy tramwaj. Ten prom obsługiwał przeprawę przez cieśninę Bosfor z jednej strony Istambułu na jego drugą stronę. Prom odpływał co pół godziny, więc chwilę oczekiwaliśmy na kolejny przy brzegu. W tym czasie zauważyłem sprzedawcę muli. W wiaderku posiadał ogromną ilość muli. Wyciągał je, otwierał, a gdy po sprzedaniu klient miał już je w ręce, polewał je sowicie cytryną. Skusiłem się na jednego, a może na kilka. Niezależnie od ilości okazały się pyszne. Szczególnie skropione cytryną. Ten smak do dzisiaj chodzi za mną, być może w Tajlandii czy na Filipinach uda mi się znaleźć podobne. Mam taką nadzieję.
Nigdzie później nie udało mi się takich znaleźć. Ale szukam. I tak próbowałem kiedyś muli mazurskich. Podczas majowego lub sierpniowego weekendu u Bestii wpadłem na pomysł usmażenia muli. Wyłowiliśmy więc ich sporo z jeziora. Opłukaliśmy z błota i szlamu, a następnie położyliśmy na grillu. To miało za zadanie mule pozbawić życia, a także upewnić nas, że będą zjadliwe. Mule okazały się niewielkie, a po otwarciu ilość mięsa była jeszcze mniejsza. Porównywalna do grona agrestu lub jagody. Mule były usmażone, nie godziło się ich porzucić. Zjadłem dzielnie jedną porcję, później drugą. W smaku w ogóle nie przypominały tureckich. Polałem cytryną. Nie wiele pomogło, choć zniknął szlamowato-jeziorny zapach. Mazurski eksperyment z mulami należało uznać za sromotną porażkę. Obserwatorzy moich kulinarnych rewolucji mieli spory ubaw oglądając moje poczynania i rozczarowanie. A ja? A ja już nie eksperymentuję, zdam się na ekspertów z Istambułu lub będę podobnych poszukiwać u wybrzeży innych mórz i oceanów.