Couchsurfing w Istambule. Wysiadamy z samochodu. Stoimy na skrzyżowaniu kilku autostrad i pytamy o ulicę zapisaną na karteczce. Nikt nie kojarzy, ale wskazują nam jedyne osiedla mieszkalne w okolicy. Dochodzimy do strzeżonego osiedla ogrodzonego wysokim płotem z drutu kolczastego. Za płotem namioty, samochody służące za domy i gdzie nie gdzie krowy i wypasające się kozy. Bogate przedmieścia i biedne przedmieścia. Podchodzimy do straży, pytamy o adres, kierują nas dalej. Wreszcie znajdujemy miejsce.
Byliśmy cały czas pełni nadziei pewnie dlatego, że nie wiedzieliśmy jeszcze jak ogromne są przedmieścia Istambułu i jak wielkie szczęście mieliśmy opuszczając auto w tym miejscu a nie na przykład 10 kilometrów dalej. Tam z pewnością nikt nie rozpoznałby adresu nowo wybudowanego osiedla. Takie osiedla rosły jak grzyby tu i tam, więc w sumie nic dziwnego. Dzwonimy do domofonu, nasz Turek schodzi i wita nas polskim dzień dobry. Jesteśmy zaskoczeni. Opowiada, że tu w okolicy znajduje się tak polska wioska. Mówi się tam po polsku, nosi polskie stroje ludowe. Powstała w czasach zaborów. Pomyślałem, że może jest potomkiem Polaków. Później w jego kuchni znaleźliśmy butelki po polskich wódkach, kufel Tyskiego a na ścianach rysunki z polskimi tekstami. Turek nadal mówił jednak po angielsku. Kilka słów znał tylko po polsku. Jak się później okazało był zakochany w Polsce i w jednej Polce. Akurat nie było jej w domu, więc znalazło się miejsce dla nas. O ile do granicy Bułgarskiej czułem się swojsko, bo to jednak Słowiańskie ziemie, o tyle odwiedzając pierwszy raz Turcję miałem lekkie obawy. Okazało się, że niepotrzebnie, bo Turcja przywitała nas pierwszego dnia bardzo swojsko. Przywitała nas polską gościnnością.