Pada śnieg, nie pada, zatrzymują się na stopa, nie zatrzymują się, wchodzimy nie wchodzimy, jesteśmy zmęczeni, nie jesteśmy zmęczeni, jeszcze trochę i już mi się nie chce. Podróż z Łukaszem na szczyt wulkanu w okolicach Clermont-Ferrand była interesująca. Myśleliśmy, że mamy niedaleko, okazało się że jest daleko. Życzliwi Francuzi pomogli znaleźć drogę. Było chłodno, ale znośnie. Gdy pojawił się deszcz nadal było chłodno i już mniej znośnie. Gdy dotarliśmy do podnóża wulkanu, dawno wygasłego oczywiście, nie było widać jego szczytu. Pokryty był w mgle. Jak się za chwilę okazało mgła była zawieruchą śnieżną, bo choć u podnóża było 11 stopni, na szczycie było znacznie zimniej i mnóstwo śniegu. Właściwie wulkan był odwrotnością wulkanu, takiego stereotypowego. Ten jak się okazało nie wylewał z siebie gorącej lawy a mroźny śnieg. Na szczycie było go najwięcej, resztka rozrzucana była wiatrem w dół na zbocza. Więc wchodziliśmy podczas śnieżnej erupcji wulkanu. Odłamki śnieżnej lawy uderzały nas w twarze i zachęcały, by zaprzestać wspinaczki lub wspinać się szybciej i mieć już to z głowy. Śnieżna lawa padała też pod podeszwy naszych butów, bardziej pantofelków niż traperów, więc niektóre kroki kończyły się poślizgiem.
Gdy okazało się, że widoczność zmniejsza się z każdym krokiem i na szczycie nie ujrzeliśmy żadnego widoku zaczęliśmy schodzić w dół. Ja wykorzystałem tu swoje pantofelki i zjeżdżałem niczym na nartach. Fru w dół, fru unik, fru prawie wypadłbym poza ścieżkę i poturlał się w dół. Gdyby nie obrażenia to byłoby najszybszy sposób na dostanie się na dół. Potencjalne obrażenia zachęciły do ostrożności. Wyposażyłem się w dwa kijki i już bezpieczniej zjeżdżałem w dół. Łukasz pozostał nieco z tyłu mając niezły ubaw i kręcąc moje poczynania. Do hotelu wróciliśmy już późnym wieczorem, szybka kolacja i sen, bo następnego dnia rozpoczynał się tydzień delegacji.