Salo to inaczej solona słonina. Surowa solona słonina, która przysmakiem jest pewnie nie tylko na ukraińskich, ale pewnie na wszystkich stołach na wschód od wschodniej granicy Polski. Pierwszy raz salo jadłem w Olsztynie. Jak się później okazało była to luźna interpretacja ukraińskiego salo. Cienko krojona słonina, solona i przekładana czosnkiem. Zajadałem się tym przysmakiem i sam przyrządziłem sobie podobny kilka razy. To była jednak moja wersja. Po oryginalnej ukraińskiej spodziewałem się czegoś wyjątkowego. Gdy w Kijowskim hostelu pytałem gdzie kupię lokalne salo dziewczyna spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Zdziwiona była, że chcę skosztować salo. Mimo to wskazała jednak żytnij rynok. Targ pod zadaszeniem jedyny w swoim rodzaju. Granitowe, ciężkie blaty, a bezpośrednio na nich kaczki, świnie, sery – bezpośrednio na blatach, bez chłodziarek. Bo po co komu chłodzić towar skoro sprzedawał się niemal od razu. A czasem na drugi dzień. Znalazłem salo! grube na trzy palce i grubo zasypane solą. Pani ekspedientka, po tuszy widać było, że ogromna fanka salo, zawinęła salo w rulonik.
Rulonik ten odwinąłem w hostelu i zajadałem w hostelu. Recepcjonistka było żywo zainteresowana moją reakcją. Zjadliwe, ale to z czosnkiem i cienko krojone zdecydowanie lepsze. Jak to często bywa fantazje i marzenia lekko minęły się z rzeczywistością. Salo oczywiście nie dojadłem. Pół kilo słoniny to w końcu dość sporo. Zabrałem je ze sobą do Polski. Na kontroli bagażu na Kijowskim lotnisku wzbudziło zainteresowanie. Najpewniej zabawnie wyglądało na rentgenie. Celniczka stwierdziła, że musi przeprowadzić kontrolę. Otworzyła mój plecak, wsunęła do niego rękę i zaczęła nią grzebać na lewo i prawo. Po jej minie widziałem, że trafiła ręką na salo. Grymas twarzy sugerował że miętosi coś oślizgłego miękkiego przez foliową torebkę. Zapytała. Odpowiedziałem, że salo. Grymas zniesmaczenia się powiększył lekko i wyciągnęła rękę z mojego plecaka. Wygląda na to, że jej opuszkom palców salo nie przypadło do gustu tak samo jak moim kubkom smakowym.