Sopa de pojo, czyli zupa z kurczaka to słowa, których w Ameryce Środkowej nauczyliśmy się najszybciej. Ani ja, ani Ania po hiszpańsku nie mówimy, więc pojechaliśmy na spontana. Wypożyczyłem co prawda książkę do nauki hiszpańskiego, ale chęci jakoś zabrakło przed wyjazdem, choć plany były ambitne. W sumie nauczyliśmy się może 100-200 słówek w trakcie 35 dni w hiszpańskojęzycznym świecie, ale udało nam się przeżyć. A po drodze mieliśmy takie przeprawy jak spisywanie raportu z kradzieży na straży granicznej oczywiście po hiszpańsku.
Nie o lingwistycznych zdolnościach moich i żony chcę napisać. To co mnie urzekło najbardziej to chyba to, że nie znaliśmy nazw liczb i nie wróciliśmy spłukani. Zapytać o rachunek lub cenę bowiem potrafiłem, ale już odpowiedzi nie zrozumiałem. Tylko w gardłowych sytuacjach sięgałem po telefon, by na nim wstukać kwotę i machając głową potwierdzać czy dobrze się rozumiemy. A czemu spłukani wrócić mogliśmy? Często rozliczenie przy kasie polegało na położeniu pieniędzy na ladę. Gdyby był paragon, kwotę grzecznie bym odliczył, ale tak pozostawało położyć pieniądze i wziąć resztę ufając, że została prawidłowo wydana. I chyba była wydawana uczciwie, bo nigdy nie zauważyłem bym przepłacił za ananasa czy jakąś zupę. Zresztą co to za różnica czy skasuje mnie ktoś złotówkę czy złoty pięćdziesiąt za ananasa. Nadal będzie to niewiele, a poza tym zmieniając co tydzień miejsce zamieszkania i tak nie jestem w stanie nadążyć za cenami. I jeśli Pan powiedziałby 2zł, a skasował mnie 4zł to ja po prostu uznałbym, że ananasy są po 4 złote. Bo po tyle mają za nie płacić ludzie którym nie chciało się uczyć języka. To taki koszt lenistwa Wolę jednak przyjąć, że za każdym razem wydano mi uczciwie. Przy takim założeniu nie muszę nikogo nazywać złodziejem, wkurzać się i psuć dobrego humoru. Finalnie pieniędzy starczy i dla mnie i dla ananasowego sprzedawcy. A jeśli mi nie starczy, to najwyżej jutro nie zjem ananasa i tyle.