Opuszczamy Kostarykę drogą lądową i zmierzamy ku Nikaragui. Napięcie jest dość wysokie, bo dwie godziny temu Ani skradziono w Kostaryce z autobusu plecak z całym dobytkiem oraz lekarstwami ciążowymi. Po tym godzinę spędziliśmy namawiając po hiszpańsku pogranicznika, aby wypisał nam raport kradzieży dla ubezpieczyciela, a my nie znamy hiszpańskiego. A na deser opłaty graniczne, bo chociaż żadnej wizy nie ma, to są dwa okienka, w których trzeba zostawić łącznie 17 dolarów od osoby. Trudno w sumie zgadnąć za co i dlaczego. Poza tym na granicy jak to na granicy nie ma spokoju i non stop ktoś Cię zaczepia z jakąś niesamowitą propozycją kupienia kurczaka albo wymiany walut.
Przeszliśmy już wszystkie kontrole, przeskanowaliśmy bagaż (ten nieskradziony, czyli mój) rentgenem i zmierzamy do drzwi wyjściowych budynku pogranicznego. Zostało nam raptem 10 metrów do wyjścia i zatrzymuje nas kolejna osoba. Po angielsku prosi o paszporty wypełnione różnymi pokwitowaniami opłat granicznych. Wyciąga te kwitki, przegląda paszporty i mówi, że za kontrolę paszportów też się należy po 10 dolarów od osoby. Ja na to odbieram nasze paszporty już bez kwitków, bo te zostały wyjęte przez jegomościa i oddane nam. Przyglądam się z lekkim zadziwieniem i dopytuję o co chodzi właściwie. Pytam czy jest mi w stanie wydać jakiś kwitek za te zapłacone 10 dolarów albo jaka jest tego podstawa prawna. Chłopak zlewa pytania jakąś zdawkową odpowiedzią i dalej prosi o 10 dolarów opłaty za kontrolę paszportów. Zakładam plecak, chowam paszporty i wychodzimy z budynku. Chłopak idzie za nami jeszcze chwilę po czym znika nie wiadomo w sumie gdzie.
Za drzwiami spotykamy dwóch pograniczników w mundurach. Pytam o dodatkową opłatę za kontrolę, a oni odpowiadają, że nic takiego nie ma. Okazuje się, że chłopak był zwykłym naciągaczem. Istnienie naciągaczy nie jest niczym szczególnym, ale zastanawiające dla mnie jest to jak znalazł się w budynku pogranicznym. Z Europy znam strefy przygraniczne jako dobrze strzeżone. Spotkać można tam tylko personel przejście granicznego i przekraczających granice. Tu jak widać każdy lokalny może wejść sobie do budynku i swobodnie po nim krążyć, nawet w celu nieuczciwego naciągania ludzi.
Jak się okazało nie był to ostatni przypadek jaki zobaczyliśmy tego dnia. Po wejściu na parking przy granicy znaleźliśmy odpowiedni autobus jadący na północ i już z jego wnętrza obserwowaliśmy zamęt przy granicy. Grupka lokalsów przeciągnęła przez drogę linę w miejscu wyjazdu z parkingu, który był częścią wyjazdową z przejścia granicznego i pobierała myto za przejazd. Jeden jegomość naciągał linę, drugi podchodził do samochodów osobowych i pobierał opłatę za przejazd. Droga oczywiście była publiczna i sztuczka udawała się tylko z zagranicznymi samochodami. Lokalsi przejeżdżali nic nie płacąc, a gdy jeden gringo chciał również nie płacić zrobiło się zamieszanie. Nie doszło do rękoczynów, ale nastąpił pat. Dopiero gdy z parkingu wyjeżdżał jeden z autobusów i linę opuszczono wówczas gringo czmychnął obok autobusu. Nie obeszło się bez komentarzy i obelg, ale konsekwencji wobec gringo żadnych. Cały biznes opierał się więc na strachu i niepewności turystów oraz magicznej linie, która miała moc zatrzymywania samochodów w miejscu. Samochodów, które w innych warunkach nie miały większych problemów, aby taranować znaki drogowe czy szlabany. W Nikaragui biznes, psychologia strachu i niepewności oraz magia mieszają się widocznie. A efektem jest łatwy zarobek za naciągnięcie liny czy wyciągnięcie z paszportu kilku kwitków.