Na szczycie góry stoimy. Nie jedzie nic. Nagle jedzie coś. Beczkowóz, szambowóz konketnie. Weźmie nas i powiezie choć niedaleko. No cóż, dobry i kawałek. Droga z Iranu do stolicy Armenii okazała się mniej ruchliwa niż zakładaliśmy. Szoferka jest ciasna. Nie zmieścimy się z plecakami. Wyjmuję sznurek i przywiązuję plecaki do beczki i jakiś wystających z niej rur. Artur robi to samo i wsiadamy do środka. Najpierw jeden a później dociska się drugi. Niemal jak w Tokijskim metrze. Bez dopychania nie da rady. Kolana przed zębami, ściśnięty niesamowicie. Wypełniamy niczym sardynki szczelnie całą szoferkę.
Podczas podjazdu pod górkę okazuje się, że między moimi nogami jest dźwignia zmiany biegów. Podnoszę lekko nogę, smyranie Armeńczyka po moich atrybutach męskości i bieg został zmieniony. Ugnietliśmy się trochę, więc Artur dał nawet radę wyciągnąć rękę po telefon i zrobić nam zdjęcie. Po przejechaniu niedługiego dystansu szambowóz potrzebował zjechać w polną drogę. Wysypaliśmy się z szoferki. Poszedłem po plecak i zauważyłem, że podczas jazdy turbulencje przerwały część linki. Plecak wisiał tylko na jej resztce. Zaklinował się też delikatnie dzięki butelce piwa, której szyjka pękła. Spiliśmy resztkę piwa, pomachaliśmy na “do widzenia” i łapaliśmy dalej. W miejscu gdzie wysiedliśmy nie mieliśmy szczęścia. Nie jechał prawie nikt. Po kilku godzinach szambowóz wracał z roboty, a my dalej łapaliśmy stopa, pozdrowiliśmy kierowcę i po godzinie coś się zatrzymało. Tym razem nieco większe, plecaki nie były więc ciągnięte na sznurku za samochodem, a moje atrybuty nie były smyrane podczas zmiany biegów.